piątek, 2 marca 2012

Back to the Future: The Game (PSN)


Jestem absolutnie oddanym i wiernym fanem trylogii Roberta Zemeckisa z niezastąpionym Michaelem J. Foxem i Christopherem Lloydem w rolach głównych. Jeśli miałbym zabrać na bezludną wyspę tylko jeden film (powiedzmy jedną serię), to byłaby to właśnie Back to the Future. Trylogię mogę oglądać w kółko. W kółko też mogę odnajdywać poukrywane smaczki i zależności, jakie zachodzą pomiędzy wszystkimi trzema częściami. Dla mnie jest to klasyka gatunku i prawdziwe arcydzieło kinematografii, którego nikt już nigdy nie zdoła pobić. Uwielbiam oglądać materiały dodatkowe, gdzie aktorzy i ekipa opowiadają o pracach nad filmami.

Pomijając gry video, które ukazały się w latach, kiedy film wchodził do kin, dopiero niedawno, wraz z reedycją trylogii w jedynym słusznym formacie Blu-ray, doczekaliśmy się gry z prawdziwego zdarzenia. Takiej, jakiej wszyscy byśmy sobie życzyli. Przygodówki w epizodach od studia Telltale Games. Epizodów jest pięć i każdy z nich po brzegi wypchany jest klimatem trylogii.

Pomimo tego, że Marty nie mówi głosem J. Foxa, ciężko nie zgodzić się, że bardzo postarano się, aby aktor dubbingowy brzmiał dokładnie tak, jak "Michael" McFly. Opowiedziana w grze historia nie jest przeniesieniem scenariusza filmowego do czytników konsol. Wszystko zaczyna się niewinnie, aby przyspieszyć i pod koniec dać prawdziwy popis kunsztu growych scenarzystów.

Mechanika gry jest prosta. Zagadki nie są trudne, a oprawa audiowizualna idealnie pasuje do wyrobionego sobie przez lata stylu gier z Telltale. Ukończenie jednego epizodu zajmuje około dwóch godzin, o ile zagłębiamy się mocno w dialogi i spróbujemy "wszystkiego na wszystkim". Humoru dialogom nie brakuje, więc warto rozmawiać i poznawać świat gry. Warto też wynajdywać, podobnie, jak w filmie, zależności pokoleniowe pomiędzy epokami, w których się znajdziemy.

Pół epizodu można skończyć w jeden wieczór, bez większej obawy, że następnego dnia nie będzie wiadomo co trzeba zrobić, aby ruszyć fabułę do przodu, więc tytuł jest idealny na wieczorne, godzinne posiedzenie. Najlepiej jednak smakuje, gdy epizody przechodzimy ciurkiem, jeden za drugim! Szczerze polecam!

piątek, 17 lutego 2012

Call of Duty 4: Modern Warfare (Xbox360)


Z zasady nie przechodzę gier więcej niż raz. Przynajmniej nie całych. Jakiś skrawek, kilka poziomów, żeby dobić kilka Osiągnięć, to maksimum na co sobie pozwalam. Modern Warfare jest jedną z gier, którą przeszedłem pełne dwa razy. I to nie dlatego, że jest krótka, jak mrugnięcie oka, ale skłamałbym, że nie miało to wpływu na moją decyzję.

W roku premiery gry żona kupiła mi Modern Warfare na PC pod choinkę. Wtedy jeszcze jakoś bardziej ogarniałem komputer, więc przeszedłem grę siedząc przy biurku i pamiętam, że dostarczyła mi sporej dawki świetnej zabawy. Po kilku latach stwierdziłem, że wstyd jednak nie mieć zaliczonej tej gry na konsoli, szczególnie, że co roku pojawia się kolejna odsłona. Nie miałem problemu, żeby poświęcić te kilka godzin i jeszcze raz pouganiać się za Zakajewem. Przed uruchomieniem gry na Xbox360 wiedziałem, że będę się świetnie bawił i nie myliłem się. Jeśli chodzi o akcję, scenariusz, rozwiązania techniczne czy też mechanizmy, gra nie zestarzała się ani o sekundę. Każdy, nawet za kolejne kilka lat będzie bawił się przy tej grze, jak my wszyscy w dniu jej premiery. Nie jest to tytuł doskonały, ale na pewno jeden z tych "kultowych", o których będzie mówiło się przez wiele dekad. To z resztą też pierwsza część Call of Duty, która nie traktowała o II wojnie światowej, co wg mnie wyszło jej zdecydowanie na dobre. Takie odświeżenie historii było strzałem w dziesiątkę!

Pomimo tego, że po raz drugi przechodziłem poziomy, które gdzieś tam głęboko w świadomości miałem zapamiętane, świetnie było sobie to wszystko przypomnieć. Modern Warfare zarówno za pierwszym, jak i drugim razem traktowałem, jak interaktywny film akcji. To połączenie najlepszych elementów filmowego Plutonu, Full Metal Jacket i Die Hard w grze wideo.

Tutaj pytanie "czy warto" nie istnieje. Tutaj rozchodzi się o to, że absolutnie każdy powinien w swoim życiu w Modern Warfare nie tylko zagrać, ale i przejść.

piątek, 3 lutego 2012

L.A. Noire (Xbox360)


Jeśli ktoś zapytałby mnie, czy grałem w grę idealną to odpowiedziałbym, że absolutnie nie. Jeśli ktoś zapytałby mnie, która według mnie gra jest najbliższa ideałowi, to odpowiedziałbym bez wahania, że L.A. Noire właśnie. Za każdym razem, kiedy przypominam sobie obcowanie z tym arcydziełem, ciarki przechodzą mi po plecach, a dodatkowo, w momencie pisania tego tekstu, w słuchawkach leci genialna ścieżka dźwiękowa tego tytułu.

Klimat, fabuła, scenografia, bohaterowie, kolorystyka, architektura, oprawa dźwiękowa, gra aktorska, wiernie odwzorowane (tak mi wmówiono) Los Angeles końca lat 40. O tym można pisać w nieskończoność.

Bardzo podobał mi się początek historii, kiedy to zaczynałem jako zwykły "krawężnik", ale już wtedy czułem gęstą atmosferę słonecznej, ale i mrocznej zarazem Kalifornii przełomu dekad. Wszędzie alkohol, papierosy, ciężkie ubrania, beżowe kolory i ta architektura! Byłem bardzo podekscytowany, kiedy po każdej bardzo dużej sprawie, dostawałem awans, by w międzyczasie, jako "oddział Hollywood" w szałowym garniturze z łatami, rozwiązywać sprawy związane z gwiazdami filmowymi, narkotykami i prostytutkami. Tutaj naprawdę się zatraciłem. Ja nie grałem Colem Phelpsem, ja nim byłem! Nie mogłem wyjść z podziwu, jak absolutnie fantastycznie wyszedł MotionScan, czyli motion capture twarzy, dzięki któremu każda postać w grze dzieli się ze mną swoimi emocjami! Na tej podstawie musiałem zadawać konkretne pytania i żądać właściwych odpowiedzi! Filmowość gry wręcz wylewała się z ekranu. Dynamiczne ujęcia kamery, klimatyczne najazdy, zbliżenia... To jak oglądanie świetnego filmu. W filmie w stylu noir (w grę można grać w czerni i bieli!) nie może zabraknąć zdrady. Cole w pewnym momencie staje przed trudnym moralnie wyborem. Byłem podekscytowany. Korupcja w LAPD? Jej również nie mogło zabraknąć. Rozwiązywanie tego wszystkiego, z problemami prywatnymi w tle, sprawia, że w L.A. Noire nie chcę się przestać grać!

Ponad tym wszystkim... bardzo wysoko ponad tym wszystkim jest muzyka. Tak doskonale dobranej i wyreżyserowanej ścieżki dźwiękowej nie słyszałem jeszcze nigdy. Gdyby nie ona, gra straciłaby wiele na swojej filmowości. Tutaj każdy dźwięk i każdy ambient pojawiają się nieprzypadkowo. Każda akcja, każdy ruch czy wręcz przestój w akcji okraszone są odpowiednią muzyką. Już sam motyw przewodni sprawa, że nie chcę się wciskać przycisku START tylko słuchać i słuchać... Soczysty jazz, orkiestralne dźwięki, motywy muzyczne przypominające te z filmów z epoki, to coś czego będę słuchał jeszcze przez długie lata!

Każde prowadzenie sprawy to dotarcie na miejsce zbrodni, badanie dowodów, przesłuchiwanie świadków i dedukcja. Później następuje chwila przerwy na poskładanie ze sobą kilku faktów, kilka podróży samochodem do ludzi związanych ze sprawą, jakiś pościg, strzelanina i zatrzymanie lub... nie. Dla kogoś takie schematyczne potraktowanie sprawy może wydawać się nudne, ale w momencie, kiedy w grze dopracowano każdy, nawet przypadkowy element otoczenia czy dialogu, nie ma to najmniejszego znaczenia. OK, oglądanie każdego przedmiotu z każdej strony może być nieco odtwórcze, ale podzielenie gry na takie "sekcje" sprawia, że każdy element układanki możemy z dopasować z wyjątkową satysfakcją!

Model jazdy samochodem jest idealny. Pogoń za przestępcą przynosi sporo satysfakcji. Strzelaniny to czysta przyjemność, choć można odnieść wrażenie, że zostały nieco uproszczone. Z drugiej strony L.A. Noire to nie strzelanina. A zdobywanie Osiągnięć? Bajecznie przyjemne! Do wszystkiego co trzeba zrobić dochodzą takie elementy, jak przejechanie się każdym samochodem, który jest w grze (jest na to łatwy sposób) czy też wykonanie wszystkich dodatkowych spraw, które otrzymujemy dzięki policyjnej radiostacji zamontowanej w samochodzie. Najlepsze jest to, że te "dodatkowe" zadania są równie interesujące co główny wątek fabularny. Mają swój charakter i są mocno zróżnicowane. 

Niech jednak nikt nie myśli, że L.A. Noire to GTA w latach czterdziestych. O nie! Tutaj nie biegamy po ulicy z bronią, a przejechanie przechodnia ma swoje konsekwencje. Jest to pewne ograniczenie, ale gdyby nie one, gra nie miałaby takiego klimatu i byłaby po prostu kolejnym "klonem".

Grając w L.A. Noire warto zatracić się na kilka długich godzin. Oczywiście system zapisu gry i epizodyczność sprawia, że nawet pół godzinki gry dziennie wystarczy, żeby nie musieć wszystkiego rozpoczynać od nowa, ale dopiero dłuższe posiedzenie pokazuje czym naprawdę jest gra. Najlepszą grą 2011 roku i jedną z najlepszych gier video, w które kiedykolwiek grałem

Po jej skończeniu i zdobyciu wszystkich osiągnięć byłem bardzo smutny, że już więcej nie mam po co wracać. Na szczęście została mi ścieżka dźwiękowa przypominająca najlepsze chwile przed konsolą.

piątek, 27 stycznia 2012

Payday: The Heist (PSN)


Każdy z nas chciał kiedyś napaść na bank. I proszę nie mówić, że nie bo wiem, że tak. Oczywiście konsekwencje moralne oraz prawne takiego czynu eliminują go z listy rzeczy, które musimy w życiu koniecznie zrobić, ale dzięki grom nie takie marzenia realizowaliśmy... I to bez żadnych konsekwencji!


Payday: The Heist ma tak prosty pomysł, że aż wstyd, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Prosty pomysł oprawiony w doskonałą oprawę graficzną, poprawną mechanikę i sprawny kod sieciowy buduje tak niesamowity klimat, że grając naprawdę czujemy się jak podczas prawdziwego napadu.

Nie grałem zbyt długo w Payday, ponieważ swego czasu ustawienia sieciowe mojego routera po prostu nie wyrabiały, a dobrze wiemy, że pod tym względem PlayStation3 to bardzo wybredna konsola. Udało mi się jednak rozegrać kilka "meczów" i powiem szczerze, że Overkill Software na spółkę z SOE odwalili kawał świetnej roboty!

Każdy napad podzielony jest na kilka etapów, które można zrealizować w kilku wariantach. Im więcej żywych graczy, którzy się świetnie rozumieją, tym większa szansa na wygraną. Oczywiście można grać z botami i wydawać im rozkazy, ale nic tak nie buduje napięcia, jak rozmowa z kompanami przez headset. Wejście lub rozpoczęcie napadu, rozbrojenie strażników, ew. zabezpieczenie terenu, dostanie się do skarbca lub też innego miejsca, które rabujemy, zgarnięcie hajsu lub kosztowności do toreb i ucieczka. Wszystko to oczywiście podczas ataku Policji lub przeciwników. Tutaj nikt nie negocjuje. Wraz z postępami w napadzie i biegnącym czasem, pojawiają się silniejsze jednostki, próbujące przerwać nam zabawę. Trzeba wiedzieć skąd mogą nadchodzić, jak ich wyeliminować i zawczasu przygotować się na wszelkie warianty obrony. Jeden napad może trwać naprawdę długo, więc satysfakcja jest tym większa, im większy oddech musimy złapać po zakończeniu gry.

Napad na bank jest tylko jednym z wielu wariantów gry, więc jeszcze nie raz wrócę do Payday: The Heist. Ta gra to jeden z bardziej interesujących tytułów dystrybucji cyfrowej w 2011 roku! Spotkamy się kiedyś podczas napadu? ;-)

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Mortal Kombat: Arcade Kollection (PSN)


Nie ma chyba takiej osoby, która nie kojarzyłaby Mortal Kombat. Jest to technicznie niewykonalne. W chwili swojego debiutu, w 1994 roku, mordobicie to szokowało digitalizowaną grafiką i bardzo dużą ilością krwi chlapiącą po ekranie. Pod koniec każdej walki można było wykonać na pokonanym przeciwniku Fatality czyli definitywnie zakończyć jego żywot m.in. urywając mu głowę (również z kręgosłupem), wyrywając serce, etc. To zdecydowanie wyróżniało tytuł spośród kolejnych klonów Street Fighter II.

Dzisiaj takie smaczki, jak realistyczna krew są na porządku dziennym, ale wtedy były nie do pomyślenia. Dzisiaj są dozwolone, w odróżnieniu np. od przysłowiowych "cycków". Cycki w grach są zakazane i nie ma tutaj taryfy ulgowej. Broczące w krwi ludzkie szczątki, to coś co można z kolei bez problemu kupić w sklepie ;-)

Nie odchodźmy jednak od tematu. Mortal Kombat, Mortal Kombat II i Ultimate Mortal Kombat 3, które wchodzą w skład Arcade Kollection to komplet gier, z którymi powinien zaznajomić się każdy szanujący się gracz. Miałem niebywały fun przechodząc po raz kolejny pierwszą część Mortal Kombat. Przypomniałem sobie moje dzieciństwo, które w efekcie jakimś dziwnym trafem nie pokierowało mnie na drogę seryjnego mordercy. Muszę przyznać, że na końcu, podczas walki z Goro, było bardzo ciężko, ale po dłuższej potyczce i kilkunastu kontynuacjach w końcu się udało. We wspomniane części Mortal Kombat grałem na klawiaturze numerycznej na PC gdzie mechanika zadawania ciosów idealnie nadawała się na klawisze właśnie... więc chwilę zajęło mi zanim ogarnąłem dwuwymiarowego Mortala na padzie od PlayStation3.

Grę kupiłem na promocji na PSN i przy najbliższej okazji każdy powinien tak zrobić. To kawał historii i pomimo tego, że tytuł nie oferuje trybu 16x9, wart jest kilku soczystych chwil przed konsolą.

piątek, 20 stycznia 2012

007: Quantum of Solace (PS3)


Dziwnie gra się w grę na podstawie filmu, którego się nie widziało. James Bond nigdy nie był moim ulubionym bohaterem książkowo-filmowym. Zmieniło się to nieco dzięki mojej żonie, która bardzo lubi oglądać przygody agenta 007 i w związku z tym niebawem rozpoczniemy seans Doktora No z 1962 roku na DVD, chłonąc wszystkie części, jedna po drugiej. 

Quantum of Solace w końcu obejrzałem i muszę przyznać, że dużo fajniejsze jest uczucie kiedy myślisz: "Ha! Widziałem to w grze!", albo "Jest dokładnie, tak jak w grze", niż na odwrót eksplorując pomieszczenia znane z filmu.

Strzelanina pierwszoosobowa to dobry wybór, choć James sam w sobie nigdy nie był bardzo w stylu Rambo. Trzeba to jakoś przełknąć, ale biorąc pod uwagę historię gier z Agentem Jej Królewskiej Mości, to nikt nigdy czegoś wyjątkowego i odkrywczego w tym temacie nie wymyślił. Zacząłem grać na najwyższym poziomie trudności, ale już kwadrans uświadomił mi, że raczej nie mam na to, ani czasu, ani samozaparcia. Żeby uzyskać odpowiednią przyjemność z grania, należy odpowiednio skorygować poziom "frustracji", jaki jesteśmy w stanie wytrzymać, ponieważ wrogowie trafiający Bonda z broni krótkiej, zza zasłony na drugim końcu boiska piłkarskiego (to taka przenośnia, w grze nie ma żadnego boiska), to delikatne przegięcie ;-)

Historia jest kompletna, płynna i odpowiednio poprowadzona. Przejście zajęło mi kilka dłuższych wieczorów, a rozgrywka podzielona na etapy sprzyja przechodzeniu gry na raty. Czasami trzeba pokombinować, czasami trzeba wykazać się skillem i zręcznym okiem, ale w całość gra się przyjemnie.

Po Quantum of Solace nie należy spodziewać się niczego wyjątkowego. Największym minusem całej zabawy jest grafika, która, no cóż, nie należy do czołówki i sprawia wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z nieco podrasowaną wersją gry z PlayStation2. Pomimo tego, tytuł jest godny polecenia!

poniedziałek, 16 stycznia 2012

WarHawk (PS3)


WarHawk to gra, która w 2007 roku zyskała sporą popularność, przede wszystkim, dzięki temu, że była sieciową strzelaniną, w którą można było grać bez dodatkowych opłat. W odróżnieniu oczywiście od gier na Xbox360, które do sieciowych potyczek wymagały opłacenia abonamentu Gold.

Przygotowana przez Incognito Inc. pod skrzydłami SCEA wieloosobowa wojna była nową jakością, jeśli chodzi o granie na konsoli przez Internet. Pierwszy Xbox przetarł sieciowy szlak dzięki Halo, ale to PlayStation2 spopularyzowało podłączanie konsoli do Internetu. Ktoś powie, że to Sega DreamCast była pierwsza, ale... niech też powie ile razy widział DreamCasta podłączonego do sieci, ale ile podłączonych do sieci PS2? No właśnie ;-)

WarHawka odpaliłem pierwszy raz na początku 2012 roku, czyli 5 lat po premierze. Od kupionej za kilkanaście złotych gry nie oczekiwałem wiele. Na serwerach nie było nikogo, ponieważ na przestrzeni tych kilku lat wyszło naprawdę sporo tytułów, na które zdążyli przesiąść się już chyba wszyscy posiadacze PlayStation3. Odpaliłem WarHawka przede wszystkim dlatego, że miałem dzień wolny, kilka Trofeów można było zdobyć za samo granie i zupełnie przez przypadek miałem drugiego pada do Trofeów w multi.

Grając sam ze sobą na dwa pady wiele o grze nie mogę powiedzieć, ale poznając pokrótce mapy i mechanikę zabawy, muszę przyznać, że ta gra w 2007 musiała mieć moc! Całkiem niezła fizyka, masa power-upów, sporo gadżetów i pojazdy, te szybkie, wolne i... latające! Bitwy w przestworzach, chociaż przestworza niewielkie, musiały wyglądać świetnie!

No nic, przeszedłem samouczki, trzasnąłem kilkadziesiąt Trofeów i odstawiłem grę na półkę. Żeby nie było, że nie grałem ;-)

piątek, 13 stycznia 2012

inFamous (PS3)


inFamous to gra z 2009 roku, w którą pierwszy raz grałem właśnie w roku 2009 i to jeszcze przed jej oficjalną premierą. Pamiętam, że zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Polski dubbing brzmiał dziwnie, a parkour w niczym nie przypominał tego znanego mi z Assassin's Creed. Tytuł z początku uznałem za średniaka, ale im dłużej grałem, tym bardziej się wkręcałem, aż do momentu kiedy to przepadłem na dobre.

Dzisiaj już nie pamiętam dlaczego przestałem grać w inFamous, ale pamiętam, że gra wyświetlana na kineskopie po "kompozycie", nie powalała jakością. W przypływie chęci na skończenie gier nieskończonych wziąłem się za inFamous i w kilka wieczorów dokończyłem historię. Już jak przystało - na dużej plazmie przez HDMI.

Dla mnie osobiście jest to najlepsza gra, która ukazała się w 2009 roku i jedna z najlepszych, w które kiedykolwiek udało mi się zagrać. Klimat, mechanizm rozgrywki, fabuła, bohaterowie, akcja i wszystko co dzieje się dookoła bohatera to coś co zapadnie mi w pamięć na zawsze. Podobnie, jak próba zdobycia ostatniego brakującego "shardu" do jednego z Trofeów, który okazało się jest w bardzo nie oczywistym miejscu typu "no przecież sprawdzałem tam 100 razy!" ;-)

Pełna swoboda, wybory moralne, klimat wspinania się na naprawdę wysokie budynki (ten charakterystyczny narastający podmuch wiatru) i moce dzięki którym słowo "rozpierducha" nabiera zupełnie nowego znaczenia. Nota bene gra mechanizmem przypomina mi trochę Prototype, ale w mniej hardkorowym wydaniu - takim spokojniejszym, bardziej stonowanym i... poważnym.

Platyny w inFamous nie mam zamiaru zdobyć, chyba, że kiedyś przyjdzie mi do głowy, żeby zagrać "tego złego" i od nowa poznać historię, tym razem z perspektywy czarnego charakteru. Sądzę, że prawdziwą mordęga mógłby być poziom trudności Hard, ponieważ jedyny mankament w tego typu grze czyli kamera - w tych krytycznych momentach potrafi solidnie zajść człowiekowi za skórę. Normalnie nie przeszkadza, ale przy misjach wymagających zręczności i precyzji można dostać szewskiej pasji.

inFamous to tytuł, w który można zagrać godzinkę wieczorem, ale zdecydowanie zyskuje, kiedy siadamy przed nim po południu, a kończymy grać rano!

środa, 11 stycznia 2012

NBA Jam: On Fire Edition (PSN)


Kiedy w 1994 roku odpaliliśmy z bratem po raz pierwszy NBA Jam: Tournament Edition na naszym domowym PeCecie, pojedynków nie było końca. Pamiętam, że wcześniej tak długo graliśmy razem tylko w 4D Boxing i FaceOff! NBA Jam miało digitalizowane twarze prawdziwych zawodników i prawdziwe drużyny. Wszystko było takie realne i tak karykaturalne zarazem. Zbyt duże głowy koszykarzy, skoki przez pół boiska i niegwizdane faule sprawiały, że do gry nie można było podchodzić na poważnie. Na pewno nie wtedy kiedy po kolejnym dobrym rzucie siatka kosza stawała w płomieniach, a po kolejnym slam dunku szyba z tablicy rozsypywała się w drobny mak. Zabawa była przednia, bezpardonowa i bardzo szybka, a miny, jakie robiły gwiazdy NBA podczas potyczek zostały mi w pamięci do dzisiaj.

Korzystając z promocji, a jakże by inaczej, postanowiłem odświeżyć sobie ten tytuł. Długo porównywałem wersję pudełkową i tę z PSN i pomimo tego, że w tej Trofeów do zebrania jest mniej, wybrałem wersję cyfrową. Miała ona mieć naprawione rzekomo błędy wersji pudełkowej. Uwierzyłem na słowo. W drużynowe gry sportowe gram na PlayStation3, więc wszystko się idealnie złożyło.

Po odpaleniu On Fire Edition wspomnienia wracają. Nie trzeba już grać we dwójkę na jednej klawiaturze, a klimat szalonych meczów koszykarskich nadal jest ten sam. Klasyczni koszykarze, klasyczne logosy i ta niczym niepohamowana radość z kozłowania piłki. Dodano oczywiście tryb fabularny i wieloosobowy co znacznie przedłuża czas cieszenia się grą.

NBA Jam to gra, którą można polecić graczom, którzy znają oryginał lub po prostu doceniają gry sportowe z przymrużeniem oka. Pozostali raczej niczego tutaj dla siebie nie znajdą. To dosyć specyficzny tytuł na krótkie jednoosobowe, jak i dłuższe wieloosobowe posiedzenia. Również przy napojach wyskokowych.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Rocketbirds: Hardboiled Chicken (PSN)


Rocketbirds kupiłem totalnie "na pałę". Zobaczyłem screenshoty, przeczytałem, że jest to platformówka i zobaczyłem parę sekund filmu. I była promocja na PSN ;-) Miałem nosa, bo Hardboiled Chicken to przekozacka gra. Poprawna platformówka z ciekawymi rozwiązaniami, dużo dawką strzelania i doskonale wkomponowanymi zagadkami. Grając przypomniały mi się stare czasy, jak ciąłem w takie gry jak Another World, Flashback czy Abe's Odysee. Jest nawet przejmowanie umysłów przeciwników w sposób znany właśnie wspomnianemu Abe'owi!

Historia jest stosunkowo krótka (na tyle, żeby grą się nie znudzić), grafika jest kreskówkowa, krew tryska w malowniczy sposób, a na każdym kroku jest coś do roboty. Również mechanika gry nie przeszkadza znacząco w grze. W dwa wieczory przechodzimy główny tryb pokonując zmyślnie zaprojektowanego bossa na ostatniej planszy i... zaczynamy od nowa w kooperacji, ponieważ Rocketbirds jest jednym z tych niewielu tytułów na PSN, który posiada Trofeum Platynowe. Calak nie jest ciężki, ale trzeba znaleźć sobie kompana do gry, który poświęci swój czas bez żadnej namacalnej korzyści. Oprócz dobrej zabawy oczywiście. Sony nie wpadło niestety na pomysł, żeby na swojej konsoli mógł zalogować się równocześnie ktoś więcej niż jej właściciel, dzięki czemu nie mamy tutaj do czynienia z co-opowymi "kanapowymi" Trofeami. Jeśli chodzi o kooperację to wybór oczywiście padł na żonę, bo setting gry tak się jej spodobał, że sama chciała zagrać w "strzelające kurczaki".

Rocketbirds to doskonały tytuł do posiedzenia chwilę przy konsoli, szczególnie jeśli mamy kogoś obok z padem w ręku. Godzina dziennie daje sporo satysfakcji. Tytuł polecam rozłożyć na dwa wieczory, żeby nie znudzić się nieco powtarzalną rozgrywką.